Matternhorn 4478 m

Cze

jak już pisałem w poprzednim poście, dnia kolejnego przejechaliśmy Citroenem C5 z Chamonix do Zermatt, a była to niedziela. Plan był całkiem inny, bo z Dufoura zeszliśmy z sobotę, a  w niedzielę mieliśmy zrobić sobie *resta* czyli dzień odpoczynku. Poniedziałek był planowany na podróże i podejście do schroniska, a we wtorek mieliśmy zdobyć Matterhorn. Plany pokrzyżowała nam pogoda, dlatego, że na wtorek zapowiadali opad deszczu i mocny wiatr, ale za to poniedziałek zapowiadali pochmurny, ale bez opadu i silnego wiatru. Albo poniedziałek, albo idziemy na wschodni wierzchołek Breithornu:) Nie było to tak, że zdecydowaliśmy, że damy rade Mata bez *resta*. Po przyjeździe do Zermatt, kebab w rękę i do kolejki Klein Matternhorn i do stacji Schwarzsee. Ze stacji kolejki ok 2 godzin trekingu do Hörnlihütte 3260 m. Po dotarciu do schroniska piwo oczywiście bezalko i kolacja. I tu bardzo ciekawa sprawa. Zawsze przed kolacją przewodnicy IVBV zbierają się na zgromadzenie przy flaszce wina, która dostają od schroniska. Tak dzieje się w każdym poważniejszym schronisku. Ja tam zawsze lubię nadstawić ucha, a co mi tam szkodzi:) w Hörnlihütte jest tak: staje gość i mówi *to jest Hans. Hans jest jutro szefem. No i ten Hans wstaje i mówi, ile wychodzi ludzi i dalej mówi tak: Śniadanie  03:30, po śniadaniu Hans wstaje pierwszy od stołu a potem mogą inni wstawać. Hans mówi dalej, że o 4 start a kolejka wygląda tak. Ja (Hans), za mną przewodnicy (IVBV) lokalni, za lokalsami przewodnicy z Europy i świata IVBV i na koncu reszta świata. Tak tam to wygląda, ale jakiś porządek musi być.

Rano o poranku było identycznie tak jak Hans poprzedniego wieczoru rzekł. Drzwi otworzył Hans i wszyscy tempo 7. Pomyślałem, że jak tak dalej pójdzie to o 6 na szczycie. Ale po 10 min stop, bo ściana wyrosła przed wszystkimi. Wszyscy się tam gimnastykowali, a ja paliłem i zadawałem sobie pytanie dlaczego prawie biegli, jak teraz wszyscy stoją. Po 20 min przyszła kolej na nas. Adrenalina przyszła jak złapałem za pierwszą linę. Krok po kroku i robiło się coraz cieplej. Hans ze swoim klientem, cały czas się oddalał. Jakoś krótko po 6 dotarliśmy do schronu Solvay 3920 m i tam pierwsza przerwa. Musiałem się posilić bo czułem, że po przerwie kawałek do szczytu jeszcze został.  No i tak było. Pogoda nas nie rozpieszczała, chwilami nawet jakiś mrożący deszcz. Widoczności nie było prawie w ogóle, ale wszyscy szli, to my też. Parę sekund przed 9 marzenie się spełniło. Chociaż, nie było widoków, to uczucie i tak zajebiste. Zejście poszło nam bardzo dobrze. Nie będę pisał już może jak wyglądają kamienie. Z ciekawostek, to Hans pogratulował mojemu przewodnikowi już pod szczytem, a on się cieszył jak mało dziecko, że Szwajcarski Hans mu pogratulował:) A druga ciekawostka to, że po dotarciu do schroniska nie wiem dlaczego, ale przewodnik robił, zdjęcie zegarkowi. Czuję, że bardziej się cieszył niż ja. Ogólnie góra bardzo fajna i trzeba trochę mieć siły, bo to już nie spacer po lodowcu jak na Blanca:) Byłem zdobyłem, ale czy jeszcze raz bym poszedł…? Jak już to chyba z ciekawości od włoskiej strony zobaczyć jak tamta droga wygląda. Jakieś zdjęcia tam mam…

Pozdrawiam

g

Dufourspitze 4 634 m

Cześć,

piszę dalej, bo jakoś czuję, że siedzę na sofie i tracę czas. Dzisiaj w tle TSA gra i zobaczymy co dobrego z tego wyjdzie, a jak nie wyjdzie, to będę zmuszony otworzyć okno. To byłby wstęp chyba…

Zaplanowaliśmy Dufour, a po nim dzień *resta* i górę na której zapomniałem, że palę fajki. Staram się już podtrzymywać tradycję i na każdej górze spalić szluga. Jak do tej pory to nawet dobrze mi szło no i żeby było jasne, to na Dufour puściłem dyma. No i nie jakoś, że cwaniakuje, czy coś ale większość ludzi działa różne rzeczy na szczycie. Jeden gra na gitarze, drugi zostawia jakąś rzecz, a trzeci siedzi i nic nie mówi. Oczywiście filtr zawsze zabieram do kieszeni:)

Dufour zaplanowany 2+1, czyli kumpel od gór z miasta gdzieś, przy Zakopiance, przewodnik no i ja. Przewodnik super nowy,*nieśmigany* w sensie, że to pierwsze wyjście z panem Marcinem Rutkowskim. Co do przewodnika to właśnie, że nic. Napiszę:  miło, szybko i na temat.  A co do kolegi, to nie mógł przyjechać, ale cóż nie może być tak zawsze jak sobie to zaplanujemy. Do składu to tyle w sensie, zostałem dosłownie na lodzie trochę, dlatego, że musiałem się sam zaklimatyzować i tu się zaczyna.

Dzień 1: wyjazd kolejką na Klein Matterhorn no i na wschodni szczyt Breithornu 4106 m. Noc w Rifugio Guide del Cervino 3480 m.

Dzień 2: ponownie na wschodni szczyt Breithornu i nocleg w tym samym schronisku. Co do schroniska, to dużo ludzi w ciągu dnia bo narciarze pija piwo itp. ale ogólnie schronisko jak schronisko.

Dzień 3: zjazd kolejką do Cervini i przejazd doliną pod kolejkę Tschaval i do samej góry na Passo dei Salati, potem jeszcze przejście ok 1h do schroniska Gnifetti 3647 m. Jeśli chodzi o schronisko to super i chociaż trochę wiało w nocy, ale w bardziej klimatycznym schronisku nie byłem. Wiadomo, że kolacja i spać, bo 3:30 śniadanie i o 4 start.

Dzień 4 (atak szczytowy) ten nawias po to aby było groźniej:):):) Lodowcem do góry, aż do Zumsteinspitze 4563 m i tu się zaczyna trudno. W ten dzień jako jedyni zdobyliśmy Dufoura z strony włoskiej. Dość stroma opadająca grań na Grenzsattel,  czyli siodło granicy, no a potem ostra grań, mega oblodzona. Powiem, że było to najniebezpieczniejsze 100 m jeśli chodzi o Doufora od strony włoskiej. Po grani wspinaczka w skale ok 1h i szczyt. Na szczycie dwie pary, które wystartowały z schroniska Monte Rosa. Na szycie przed 9:00 no i fajka pokoju, a potem do kolejki, bo mieliśmy zaplanowany jeszcze przejazd do Chamonix a tam nocleg. Zejście poszło nam szybko bo były odcinki, gdzie dało się biec. Nie, że jakoś czasówka, ale czuję, że obaj czuliśmy bluesa. Mega exspresowe zejście, co sprawiło mi dużo radości. Ogólnie Dufour godny polecenia i nie dlatego, że jest najwyższy po stronie szwajcarskiej. Zadowolenie full i co tu więcej pisać…może zobaczycie sami na zdjęciach. A no i po noclegu w Chamonix przejazd do Zermatt….. Ale post o górze, na której zapomniałem, że palę fajki będzie następny…

Pozdrawiam

g

Pizol 2844 m Tourenski

Cześć,

żona w pracy, a w tle Kaczmarski coś tam nuci… w ogóle to gdzieś dwa stopnie na polu, ale nawet nie wychodzę, bo ponoć jakiś wirus grasuje, ale to już chyba każdy wie. Pytanie tylko jedno nasuwa się na język: ,,A na co to komu?” Mega długi czas nic nie pisałem. Prawda taka, ze jakby nie odwołali treningów, to własnie czas który poświęcam na te wypociny spędzałbym w hali. Bardzo długa nieobecność w pisaniu, ale są tez tego plusy, bo na pytanie – czy można się zbierać do pisania postu ponad rok, no prawie dwa? to mogę śmiało odpowiedzieć, że TAK! Powiem więcej, nie wiem kiedy to zleciało. Głowa pełna materiału,  nawet kilka razy pochodziłem do pisania, i  dlatego ten post…w koncu.  Zaczynam od dupy strony, a to dlatego że z tego wyjścia to najwięcej pamiętam. Pisałem już wiele razy o Skitourach i jak ktoś czytał to wie, że to trochę tak na wariackich papierach bo jestem słabym narciarzem. Lepiej wychodzi mi podchodzenie jak zjeżdżanie. Pizol był planowany bardzo długo, myślę, że z 5 lat gdzieś tam w tyle głowy siedziała mi ta góra. Szczerze to pękałem tam sam leźć, bo do pokonania był mały, ale dziurawy lodowiec, który się kończył, aż tu wiadomość w radiu latem 2019, że lodowiec się skończył:)

Pizol 2844m to najwyższy szczyt położony całościowo w kantonie St. Gallen.

Udajemy się do wsi Wangs(SG) 510m i można wystartować już na nartach z samej wsi, ale jest jeszcze wiele innych opcji takich jak np. kolejka linowa, która jedzie na 1522m, lub dalej wyciągiem krzesełkowym na 2227m aż pod samo schronisko Pilozhutte. Ogólnie fajnie z tymi opcjami bo każdy może sobie zadać pytanie ile mam sił i gdzie startuje. Ja oczywiście startowałem z schroniska i jak się okazało to bardzo dobrze oszacowałem swoje siły. 3 godziny wystarczyły, aby stanąć na szczycie. A wygląda to tak Pizolhütte – Wildseeluggen – Pizol – Wildseeluggen – Pizolhütte – Furt. Jak piszą w necie to jakieś 7,4 km, 800m przewyższenia i najlepsze 1500 m zjazdu. Bardzo fajna i bezpieczna tura po za jednym małym kawałkiem. Po dotarciu na siodło 2789 m odcinek prowadzący na szczyt nie jest zbyt przyjazny. W lecie spoko bo poręczówka jest przyczepiona do skały, ale zima tylko line kawałkami widać. Napisałem, że nie zbyt przyjemy, bo nie zabrałem raków i najarałem się już na tym siodle, że jestem prawie. Cieszyłem sie jak dziecko kiedy dostanie lizaka. Masz z tyłu głowy coś tam bardzo długi czas i przychodzi chwila która dale ci fuuul satysfakcji z faktu, gdzie jesteś i co robisz. Podczas pokonywania swojego ostatniego odcinka w butach skitourowych i czekaniem na plecaku gdzieś w połowie, nie było za co złapać, ani jak się odwrócić. Spękałem fest, udało mi się zdjąć czekan i zapchać pomiędzy dwa kamienie. Emocje opady. Wiedząc, że za parę metrów szczyt, udało mi się zmotywować i pokonać te ostanie metry. Po chwili na szczycie, parę zdjęć, fajka no i jakoś pieprzony lęk, że będę musiał przejść to trudne miejsce, a wiadomo, że schodzi się gorzej. Szukałem innej drogi ale dupa blada. Dupą po skałach i jakoś się udało. Ogólnie jakiś przestraszony zjeżdzałem, puściło mnie dopiero przy aucie. Ogólnie to super tam jest. I to było by na tyle….

Pozdrawiam

g

Breithorn 4164 m

Cze,

chyba się rozpędziłem z pisaniem. Mam chwilę, to dlaczego jej nie poświęcić na pisanie…

Breithorn to szczyt, o którym już dawno myślałem, koło któregom przechodziłem i ogólnie gdzieś tam wyjście na Breithorna było w planach. Plan był, ale nie ma kogo na line zapiąć, a sam na lodowcu to pękam, bo wiem jakie mogą być tego konsekwecje. Po powrocie we wtorek z wyprawy na Dom, musiałem czwartek i piatek pracować, ale weekend wolny i stało się tak, że moja Żonka też:):):) Raczej weekendy aktywnie spędzamy jak mamy wolne razem, w sensie, że ja wszystkie a Żona jeden lub dwa  w miesiącu, bo taki plan pracy ma pielengniarka w Szwajcarii. Plan na sobotę to Vallis i Breithorn, przejazd do Argentiere i nocleg na campingu. Niedziela do Chamonix i kolejką Aiguille du Midi, bo Żona Blanca nie widziała. Start do Vallis 3;00 tak, aby zdązyć na pierwszą kolejką w kierunku Kleine Matterhorn, bo plan na Breithorna był z kolejki. Wyjście z zejściem zajęło nam tyle, co podróż autem z okolic Zurichu do Täsch. Ze stacji Kleine Matterhorn 3883 m wszystko widać jak na dłoni, a jak będzie mgła po polecam iść za jedną z pielgrzymek, które tam chodzą. Mega dużo ludzi, brakowało mi tam tylko jeszcze Mietka w sandałach i z reklamówką z Biedronki. Ogólnie bardzo dużo kombinacji alpejskich tam widziałem: 5-7-10 ludzi na jednej linie,  w odstępach 2-5-10 a nawet 20 metrów. Może to i łatwa góra, i ja jako Ogrodnik z dyplomem mam prawo wszędzie przesadzać, ale tam to przesadzali jak chcieli. W spodenkach, bez koszulki itp. Miałem wrażenie, że oni tam przyszli po zdjęcie na feceboka. Jeszcze jakby było tego mało, przy schodzeniu jakiś starszy Niemiec w butach typu Jack Wolsking,  model letni, bez raków i kurtka „kościołowa”.  Pyta mnie, jak dojść do góry Monte Rosa…myślałem, że to sen, ale jego żona w kosciołowym stroju uświadomiła mnie, że jednak to nie sen.

Breithorn z kolejki Kleine Matterhorn to 2h. Zejście 1;15 h. Koszt kolejki 110 franków. Bardzo piękna panorama i tyle napiszę o tym szczycie. Z Aiguille du Midi zdjecia bedą tylko, bo nie ma sensu pisać jak Azjaci biegną do kolejki.

Bądzcie pozdrowieni

Dom 4545 m – Rimpfischhorn 4199m – Allalinhorn – 4027 m

Cze,

jakoś już tak się to przyjęło, że raz do roku planujemy z kolegą, który pochodzi miasta Krakowa wyjścia na szczyty, które nie należą do najłatwiejszych. Wiadomo, że dla jednych łatwe, ale dla nas wystarczająco trudne. Zawsze towarzyszy nam przewodnik.  Albo to my jemu 🙂 i tu napiszę dwa zdania. Przewodnik tego roku u nas się zmienił, dlatego że nasz weteran trochę olewał sprawę…Olewanie spraw zostawiam na zawsze i postaram się ładnie przedstawić nowego przewodnika, który jest super. Andrzej Sokołowski http://pspw.pl/znajdz-przewodnika/andrzej-sokolowski/. Andrzej nie ma może tyle doświadczenia, co weteran, ale wie co robi, a robi to dobrze,  a o to przecież chodzi. Jak dla mnie tak właśnie powinien działać przewodnik IVBV, a jak chcecie się przekonać, jak działa, to powyżej jest link z jego namiarami. To temat przewodnika też już kończę. Jak wczoraj nie potrafiłem skleić dwóch zdań, tak myślę, że dzisiaj post będzie mega długi chyba…

Spotknie na szczycie w Saas Grund 27.07.18 w Hotelu Heino, bardzo miło i schludnie oczywiście polecam, bo cena spoczko – 100fr za 3 osoby. Plan na 28.07.18 był taki, że zaczynamy się aklimatyzować. Rano przejazd do Saas Fee 1800 m i kolejka Alpina Exspres na Felskinna 3000 m, następnie kolejka zwana ,,Kret” na Mittelallalin 3500 m. Koszt takiej imprezy het i nazad 72 franki. Na Mittelallalin ubraliśmy raki, czekany za plecak i ognia na Allalinhorna. Allalinhorn to sentymentalna góra dla mnie dlatego, że tam postanowiłem oświadczyć się kobiecie mojego życia i już nawet dwa lata po ślubie mamy. Spokojnie, bez stresu po dwóch godzinach byliśmy na szczycie, a bez stresu, bo pogoda była piękna i po co się spieszyć jak słonce świeci. Allalin to jeden z najłatwiejszych 4tysieczników w Alpach i było widać to na szczycie, w sensie, że mnóstwo ludzi nie napisze ile, bo nie potrafię do tylu nawet liczyć. Na szczycie 20 minut i do dołu na Mittelallalin. Następnie udaliśmy się Kretem na Felskinna skąd ruszyliśmy do schroniska. Około 1h Britannia Hütte 3030 m. Schronisko bardzo łatwo dostępne i dlatego przepełnione turystami, ogólnie tłok jak szlag. Na drugi dzień naszej aklimatyzacji zaplanowany był Rimpfischhorn. Nigdy nie słyszałem o tej górze i nawet jakoś nie sprawdzałem, z czym to się je. Śniadanie o 03;00, a po śniadaniu start. Napiszę tak – trzeba dymać lodowcami 4;30h, aby dość do grani, z której można się wspiąć na Rimpfischhorna. Na grani było więcej chętnych na atak szczytowy, ale nie wszyscy się decydowali na wejście. Kolega z Krakowa rzucił hasło, że nie chce się wykończyć w drugi dzień i odpuszcza. I to wcale nie oznacza, że ktoś odpuszcza przed szczytem, bo jest słaby, oznacza to nic innego jak super ocenę swoich sił i doświadczenia. Kolega jeszcze po zdobyciu Domu polazł na Weisshorna. Za taką decyzję to szacun! Około godziny mocnej wspinaczki w lodzie i skale zajęło nam jeszcze dojście na szczyt. Tak trudnej drogi jeszcze nigdy nie robiłem. Było to dla mnie coś nowego i na szczycie cieszyłem się jak małe dziecko. Po spalonej fajce zaczęliśmy schodzić,  wtedy właśnie sobie uświadomiłem, jak daleko jeszcze do schroniska…a potem do kolejki jeszcze. Plan był, że zjeżdżamy do Saas Fee, przejeżdżamy do Randy tam nocleg, a kolejnego dnia do Dom Huette 2940 m. Wszystko poszło oczywiście zgodnie z planem, przede wszystkim dzięki pięknej pogodzie, może nawet aż za pięknej, bo to nic przyjemnego, jak jesteś na lodowcu cały dzień a tu 35 stopni. Nawet napiszę, że nas ta piękna pogoda trochę męczyła. Spoko jak jest pogoda, ale jak są upały to już mniej spoko.

Po dwóch dniach aklimatyzacji spaliśmy na dole w Randzie jak małe dzieci. Jak już pisałem plan na dzień kolejny, to przejście do schroniska Dom. Start z Randa w kierunku najdłuższego zawieszanego mostu na świecie, czyli ma gdzieś 494 m, czyli można po drodze na moście dwie fajki spalić i jest się na drugiej stronie. Szlak do schroniska Dom jest oznakowywany dobrze, tylko szkoda, że trochę wyżej, a nie zaraz za mostem. Trójka naszych rodaków poszła przed mostem w górę z myślą, że tam jest schronisko Dom. ALE jak się idzie na czuja, to się za to płaci sporo wysiłku:) w sensie, że jak dotarli do schroniska, to pierwsze pytanie było, gdzie jest woda?:):):) Jeden z nich już nawet przestał mówić i miał coś z oczami. Ogólnie chłopaki przyszli na camping i wyglądali, jakby wystartowali pieszo z Polski. Uważam, ze spoko, że tak ambitny plan wyprawa w Alpy, ale oni chyba w ogóle nie ocenili swoich sił. Co to za przyjemność iść cały czas w stresie, a na szczycie nie wiesz, o co chodzi, bo jesteś tak wypompowany. Nie jestem jakimś znawcą sprzętu i w ogóle, ale już po linie było widać, że chyba nie wiedzą, gdzie do końca idą. Na pewno wyszli na szczyt, zeszli cali i zdrowi, na pewno będzie piękna historia o tym wejściu, ale wyglądało, to jak wyglądało…nie mnie to oceniać. Jak słyszę, że ktoś tam spadł, albo jakaś katastrofa w górach, to jakoś mnie to w ogóle nie rusza. Kolejny raz widziałem na własne oczy, jak nie powinno to wyglądać. Dobra koniec. Najlepiej kierować się na schronisko Europahuette i tam uzupełnić płyny. Dalej wszystko oznaczone czarne na zielonym. Od mostu do Europahuette jakieś 30 min. Ogólnie z Randy do schroniska Dom 4;30 h, chyba że ci się auto zepsuje i chcesz zdążyć na kolację to 1:50h (i tu pozdrowienia dla Andrzeja;)) W schronisku Dom już dużo mniej ludzi, bo kolejka tam nie jedzie no i Dom nie należy do najłatwiejszych 4tysieczników w Alpach szwajcarskich. To on jest tak naprawdę dachem Szwajcarii, w sensie, że to najwyższy szczyt Szwajcarii, który znajduje się cały na terenie tego kraju. Śniadanie na 03;00 i po śniadaniu start. Przy schronisku szlakowzkaz DOM 6h i tak też było w naszym wykonaniu. Nie robiliśmy drogi klasycznej, bo na grani Festigratt było dość śniegu, aby ją pokonać. Nie był to może łatwiejszy wariant, ale my tam nie byliśmy po to, aby iść na łatwiznę. Koło godziny 10 byliśmy na szycie. Ogólnie trasa piękna i widzisz cały czas po prawej Matterhorna. Jak miałbym napisać jedno zdanie na temat góry Dom 4545 m to, napiszę, że zajebiście. Najpiękniejsza góra, na jakiej udało mi się zapalić fajkę:) Nie można tego ubrać w słowa, zdjęcia też tego nie oddają, ale oczywiście jakieś zamieszczę. Po zdobyciu szczytu plan był na nocleg w schronisku.  Zejść z 4545m na 1500 to spory kawałek jest. Zejście zajęło nam koło 4 godzin i w schronisku byliśmy koło godziny 14;30. Koło schroniska nasz plan noclegu się zmienił, bo auto przewodnika było naprawione w Visp, a kolejny dzień święto narodowe Szwajcarii i trzeba, był jeszcze zejść i odebrać auto. Nowy plan działał dobrze w sensie, że od Europahutte zaczęliśmy, biec i nawet spoko nam to szło. Udało się odebrać auto, nawet udało mi się dojechać do domu 3,5 h. Przyznaję, że jak dotarłem do chałupy, to jak ktoś by mnie się zapytał jak mam na imię, to nie wiem, czy bym wiedział. Co nas nie zabije, to nas wzmocni. Chłopaki po dwóch dniach stali jeszcze na szczycie Weisshorna i to przeżywałem bardzo, że mnie tam z nimi nie było:(:(:( czuję, że nie ma w tym poście składu ani ładu, ale jak ktoś się pogubił w tym wszystkim to, dodam na koniec, że chodzi o górę, która się nazywa DOM. aaaaaaaa a no i jak pisałem, w ostatnim poście, że jakoś dupy nie urywa mi ostatnio to, Rimpfischhorn i Dom urwał mi kawałek!

Bądźcie pozdrowieni i rzucie okiem na zdjęcia.

(Autor zdjęć: Anrdzej Sokołowski)

 

 

 

 

 

Via Ferrata Hexensteig czyli Wejście/Ścieżka czarownicy…………………,

Cze,

to tak już jest, jak długo nie piszę, to nie wiem jak zacząć, jak nie wiem jak zacząć, to tracę motywacje do pisania. Coś czuję w kościach, że ciężko będzie mi cokolwiek napisać, cóż, będzie co będzie…

Ogólnie coś tam działem górsko, ale bardziej na terenie Prealp.  Po Alpach teraz tylko jeżdżę motorem, bo jestem przed egzaminem na kategorię A i szlifuję praktykę na alpejskich krętych drogach. Czy to wystarczy, aby zdać w Szwajcarii egzamin, to już się okaże na dniach. Ogólnie dużo się dzieje i bardzo dużo materiału w głowie na temat Szwajcarii itp.

Mam nadzieję, że uda Mi się zorganizować więcej czasu i cos tam napiszę, tymczasem przechodzę do tematu żelaznej drogi, której nazwa brzmi, jak brzmi. O!

Hexensteig – na moje tłumaczenie to wejście czarownicy, a ambitniejszych odsyłam do słownika języka niemieckiego to, że CZAROWNICY to jestem pewien, bo nawet ją tam widziałem.

Kanton Uri, to właśnie tam trzeba się udać, aby móc się zmierzyć z wejściem czarownicy i jak podają internety, to poziom trudny:).

Silenen to wpisujemy w nawigację i już w samej wsi szukamy wieży kościoła. Stamtąd tam już 3 metry do kolejki, która jedzie w kierunku Chilcherbergen. Wieży kościelnej szukamy oczywiście ze względu na darmowy parking. Lokalni chodzą pieszo do kościoła, widziałem to na własne oczy. To też była dla mnie atrakcja: ludzie, którzy szli do kościoła, bo raczej więcej chodzi w niedziele do bankomatu albo na stacje paliw. Kolejka zbudowana w 1974 roku i na mnie zrobiła większe wrażenie niż ferrata, ale wszystko na zdjęciach będzie czarne na zielonym. Ach, bym zapomniał, że to może nie najnowsza kolejka w Alpach Szwajcarskich, ale tańsza od najdroższej- uwaga! o 188 franków, czyli 12 franków het i nazad. Po wyjściu z kolejki udajemy się szlakiem lekko na lewo, czyli start tak jakby z dachu kolejki. Cały czas w górę, jak szlak prowadzi i po godzinie mocnego trekingu i możemy rozpoczynać ferratę. To była pierwsza żelazna droga, którą trzeba było wjechać, a nie wejść, oczywiście tyrolka była przygotowana. Teraz wypada napisać, że polecam, bardzo fajna trasa z dużą ilością drewna no i ta czarownica, którą spotkałem. Jak miałbym tam iść jeszcze raz to tylko dla niej no i oczywiście przejazd kolejkę bezcenny. Kurcze, wiecie to tak, że czym więcej chodzisz, to jakoś dupy, to wszystko nie urywa tak jak kiedyś. No w sensie, że ja się czuję super w górach za każdym razem, ale sam nie wiem.

Nie wiem jak, to się stało, ale udało Mi się coś napisać, jutro kolejny post i dalej rok przerwy…

„Gość w dom, Bóg w dom”, czyli kolejny post o takiej górze, która się nazywa DOM 4545m i całej przygodzie podczas aklimatyzacji.

Bądźcie Pozdrowieni i zapraszam na zdjęcia:

 

 

Flims – Via Ferrata – Pintu

dobry,
chyba coś się poprawia z moją weną twórczą:) wczoraj pisałem o żelaznej drodze w Andermat, a dzisiaj napiszę o drodze żelaznej w Flims.
Pintu to najstarsza Ferrata w Szwajcarii. Pierwsze dowody zapisane na papierze o jej istnieniu to rok 1739. W całej swej historii była wiele razy otwierana i zamykana. Ostatnie jej otwarcie po renowacji odbyło się w roku 2007. Start z Fida, który leży w kantonie Graubünden. Sprawa z miejscem parkingowym taka jak przy Ferracie Diavolo, czyli tak: kto rano wstaje to ma miejsce, a inna opcja to parkujemy w miejscowości Flims i pakujemy się w autobus, który dość często kursuje do Fidaz. Jak miałbym napisać coś po swojemu o tej żelaznej drodze, to bym powiedział, że drabiniasta. Bardzo dużo drabin ciekawie przytwierdzonych do skał. Niewątpliwie jedna z wiekszych atrakcji to naturalny tunel o długości 20 m.  Trasa na szczyt Pintu to około 2,5 h spokojnej wspinaczki, oferującej dużą dawkę emocji bez ryzyka. Przepiękna trasa powrotna. Polecam wszystkim, i dzieciom też, ale tak od 12 roku życia. I koniec postu, a jakby miała być kropka nad tym i, to newątpliwie zastąpią ją zdjecia z przepiekną panoramą.

 

Pozdrawiam

g

Via Ferrata del Diavolo

jak to się w Szwajcarii Grüetzi miteinander,
jak widzicie, to pisanie idzie mi jak widać:)
i to wcale nie jest tak, że Kaukaz mi sie bardzo spodobał i juz po Alpach nie będe chodził, to nie jest tak, że jak mam ambicję wyjść na 5tysiaki, to Tarnica bedzie obciachem. Już nie wspomnę, że mam bardzo wysokie ciśnienie schodzić Polskie góry. To nie jest tak, że chodzę, bo piszę bloga, TO jest tak, że ciągle mnie to bawi! Nie wiem…może to miłość?:)Bawi i to będzie to słowo, na podstawie którego powstanie ten post. Na zaczątku chciałbym post zadydykować małzonkom, którzy towarzyszyli mi podczas przejścia tą piekną ferratą. Nie wiem czy ludzie widzą jak mnie to bawi, ale ja widzę jak ludzi bawi fakt że GÓRY SĄ, a oni w nich:) jak już zacząłem o małżonkach i to dla nich te wypociny, to napiszę może dwa zdania, bo nawet wypada napisać. Nie wiem czy to będą czytać, ale jakby tak się stało, to o Was teraz. On z przodu już ma liczbę 5, ale Ona jeszcze liczbę 4. On spokojny, Ona niespokojna:) Dobra, to już dwa zdania o Was, musicie mi wybaczyć, ale blog górski, a nie biograficzny,  czy jak to tam się pisze.
Ferratę Diavolo już dawno  miałem w planach i stało się tak, że czas był i jednogłośnie zdecydowaliśmy, że G i S idą ze mną, a czyj to głos przeważył to nieistotne, bo to nie wybory tylko Via Ferrata.
No to sprzęt w bagażnik i w stronę Andermatt. Ferrata Diavolo zaczyna się koło pomnika Suworowa. Pomnik dlatego, że walczyli tam Francuzi z Rosjanami, a że Suworow dowodził wojskami rosyjskimi, to dla rosyjskich poległych żołnierzy ten pomnik.  Auto najlepiej zaparkować na terenie jednostki wojskowej. Jest tam dość miejsca i wrócić się na Teufelsbrücke (diabelski most) a diabelski bo… Dzikie piękno wąwozu Schöllenen przez setki lat było skryte w skałach. Stopnie, podesty i ścieżki zostały wybudowane przez mieszkańców doliny Uri. Tylko do budowy mostu według legendy potrzebowali pomocy. Tę zaoferował im diabeł, który jednak został przechytrzony. No a ja tuż już pisałem na tym blogu o chytrości Szwajcarów;)
Auto można też zaparkować na moście, ale tam tylko pare miejsc, zasada jest taka – jak ktoś rano wstaje, to parkuje na moście tuż koło ściany. Wszystko zaplanowane, pogoda spoczko tylko G i S na widok sciany stracili uśmiech na twarzy no i jak jeszcze ubrali kask, pas i ląże to widziałem w ich oczach pytanie skierowana do mnie: ,,Chcesz nas zabić???” Ja mam taką taktykę: już, że w takich sytacjach zachowuję totalny spokój i próbuję motywować mocnymi argumentami. A najmocniejszy z nich, który zawsze działa to taki – ,,Ta Ferrata,  to dla dzieci! I zawsze postaram się to jakimś zdjęciem podeprzeć. Na kobiety działa w 98% . To wystartowaliśmy i już po 15 min uśmiechy wróciły na twarze i zabawa na 102. Może nie będe pisał, co było za 30 min, bo sam już ich nie ogarniałem. Pieli do góry, jakby to ich któraś z koleji Ferrata była, a to była pierwsza! Kurcze!!!takie sytacje są totalnie bezcenne i nie wiem jak to opisać. Nie wiem czy oni mieli wiekszą radość, że robią takie rzeczy, czy ja miałem wiekszą rodość, że oni maja taką radość:) Ferrata średnio trudna z bardzo piekną panoroamą. Polecam, polecam, polecam… le ja bym tam dzieći nie zabrał:) Bardzo lubię przebywać z ludzmi tak pozytywnie zakręconymi, których bawi to, co mnie. I jak będziecie czytać G i S, to poproszę o taki usmiech, jak po 15 minutach naszej wspólniej pierwszej ferraty:) świat należy do Was!!! Tylko umysł może dawać Wam złudne ograniczenia.

 

Pozdrawiam

g

Dolina Truso

cze
nie wiem jak napiszę ten post, dlatego że przygoda w Gruzji było dawno dawno temu:)
Jak pisałem dwa kolejne dni były bardzo piękne. Pierwszy dzień po dolinie Juty opisałem w ostatnim poście to teraz wypada chyba opisać drugi dzień naszej przygody.
Po pysznym sniadaniu u jakiejś kobiety mieliśmy zamówioną marszrotkę. Godzina 9:00 i Dżaba już miał silnik zagrzany. Z wioski Kazbek do Doliny Truso jakieś 40 min jazdy marszrutką. Trekking rozpoczynamy przed mostem (zrobionym z podstawy naczepy TIR-a przykrytą blachą) łączącym dwa brzegi rwącej rzeki Terek.Tuż za nim skręcamy w lewo do połowicznie zniszczonej wsi Kvemo-Okrokana. Sama wioska jest ciekawa ze względów architektonicznych, mianowicie technika budowania polegająca na dopasowaniu ociosanych bloków skalnych o nieregularnych kształtach, bez zaprawy. Trzymając się lewego brzegu rzeki wchodzimy w piękny wąwóz z mnóstwem malowniczych skał i ciekawych ich układów. Nawet woda miejscami ma różnokolorowe odcienie, w zależności od nasycenia minerałów. Do samej doliny maszerujemy około 1h, choć może to trwać dłużej, bo teren, krajobrazy wprowadzają w stany rozmarzenia, zachwytu, podziwu dla Logosu i wszelkich innych form refleksji. A to zaledwie początek wyprawy i do doliny jeszcze daleko:)….

Wąwóz rzeki Terek jest dość mocno eksponowany i w czerwcu przy słonecznej pogodzie żar leje się z nieba bezlitośnie. Gdyby ktoś jednak potrzebował ochłody to rzeka płynie ;). Gdy już miniemy pozostawiony przy drodze spychacz do prac drogowych, mocno nadszarpnięty zębem czasu oraz przez tutejszych kolekcjonerów części, czeka nas przeprawa przez rzekę oraz jakieś tubylcze miejsce kultu w postaci drzewka modlitewnego. To znak, że za chwilę wąwóz zamieni się w łagodną kilkukilometrową dolinę.

Trasa prowadzi do strefy buforowej z Osetią Północną. Niestety w obecnej sytuacji geopolitycznej twierdzę Zakagori  możemy zobaczyć jedynie wówczas gdy strażnicy graniczni mają dobre nastroje, no chyba, że jesteście  Polakami to znacznie ułatwia przeprawę z żołnierzami.

Dolina Truso mocno oddziałuje na wyobaźnię. Z jednej strony, różnego rodzaju wyziewy mineralne tworzące piękne kaskady, nadają specyficzny klimat i koloryt dolinie. Z drugiej zaś poszarpane góry, przeplatane łagodnymi łąkami i zielonymi połoninami ,na których pasterze wypasają owce (dużo owiec, ale to baaardzo duuużo owiec), a wśród nich opuszczone kamienne wioski.

Trasa wije się leniwie zakolami rzeki i już po kilkuset metrach na prawym jej brzegu dostrzegamy staw z gorącą mineralną wodą, i choćby dla tego stawu warto w dolinie spędzić choćby noc, by późnym wieczorem wziąć kąpiel (my tego własnie nie zrobiliśmy). Mniej więcej na tej samej wysokości na prawym brzegu rzeki znajdują się gejzery mineralne z przepięknymi kaskadami mineralnymi koloru białego. Warto mieć przy sobie butelkę by zaczerpnąć ten cenny dar natury i to zupełnie za darmochę. Woda Muszynianka, Piwniczanka bledną przy tym smaku. Kilkaset metrów dalej wypadałoby mieć przy sobie kolejną butelkę na wodę, ta już jest dla koneserów smaku ponieważ zawiera dużą ilośc siarczynów i jej zapach przypomina zapach zepsutego jaja ( w Horyńcu Zdroju w pijalni wód jest podobna, ale napewno nie ma takich okoliczności przyrody;)).

Idąc dalej napotykamy na klasztor, niestety pies popa raczej nie przepada za obcymi i dał nam odczuć byśmy się tam nie zatrzymywali. Sam pop natomiast w tym czasie zajęty był pracami ogrodniczymi.

Droga prowadzi nas do opustoszałej wioski Ketrisi, w której na czas letnich wypasów traw na połoninach, pasterze organizują sobie wraz z całymi rodzinami tymczasowe obozowiska. Ruiny kamiennych domów wraz z pasterskimi jurtami tworzą niesamowity klimat czasów, które odchodzą z wolna do historii.

Idąc dalej mijamy odremontowany klasztor. Zza bramy klasztornej mniszki groźnie mierzą nas wzrokiem, że takich jak my, obcych to one mają serdecznie dosyć. Bo tylko łażą, zaglądają i się dziwią czy podziwiają, a tu to jest ciężkie życie. No tak, punkt odniesienia, horyzont to rzecz zależna od obserwatora.

I na koniec jeszcze sprawa dość zabawna z Japończykami, Polakami , owcami i próbą nielegalnego przekroczenia granicy. Otóż, gdy już wracaliśmy z twierdzy Zakagori znajdującej się w strefie buforowej, na końcu naszej wyprawy spotkaliśmy Japończyków, którzy pytali nas o owce, gdzie je można zobaczyć, gdzie one są? Gdy już otrzymali od nas namiary na owce, po prostu zboczyli ze szlaku wybierając najkrótszą drogę na przełaj. Widzący to żołnierze z okrzykami bojowymi rozpoczęli pościg za niewinnymi turystami, a Ci Japończycy (nie wiedzący, że to granica) coraz szybciej do tych owiec, a strażnicy coraz głośniej w tubylczym języku. Ta gonitwa trochę trwała, choć jak się zakończyła nie wiemy, bo musieliśmy wracać na z góry ustaloną godzinę przyjazdu Dżaby. Chyba nie staliśmy się powodem napięć dyplomatycznych, a jedynie powodem śmiesznego skeczu. Dużo można jeszcze pisać o Gruzji, ale napiszę tylko, że bilety lotnicze na dzień dzisiejszy 700zł w odbie strony, a ja polecam, a nawet namawiam na przygodę w tym pięknym kraju.

Wojtek – dzięki za pomoc w pisaniu…

Pozdrawiam

g

Dolina Juty

Dzień dobry,

jak już wiecie stało się tak, że cel naszej wyprawy do Gruzji nie został zralizowany, ale góra stoi i nie mówię, że tam już nie wrócę. Mieliśmy tam jakiś swój plan, którego w ogóle się nie trzymaliśmy. 5-o tysięcznik w 3 dni, to chyba troszkę chore i do dzisiaj nie mogę tego przeboleć, że tak się stało. Dwa dni pożniej były pierwsze wejścia na Kazbek. My mieliśmy czas aż do niedzieli. Jak ktoś czyta bloga, to wie, że to nie było pierwsze moje wyjscie w góry. Teraz na to patrzę, to tak to wygladało;) To tak jak dać komuś buty górskie i kazać mu wejsć na górę, a on założył i poszedł bo mu buty dali.

Nie ma co płakać, bo dwa kolejne dni były bardzo intensywne i może nie atakowaliśmy 5-o tysiaków, ale było naprawdę super.

W organizacji trekingów pomogło nam biuro turystyczne (górskie) prowadzone przez Polkę. Wszystko ładnie pięknie, pełna profeska. 25 lari i jedziemy do wioski Juta, w której czas się zatrzymał. Jest położona w malowniczej Dolinie Sno nieopodal Masywu Chaukhi, który ze swymi strzelistymi szczytami wygląda naprawdę majestatycznie. Widoki zapierają dech w piersi a same szczyty Chaukhi zdają się zapraszać by zdobyć każdy. Piękno tego miejsca i możliwości trekingowo-wspinaczkowe zapewniają co najmniej kilkudniowy pobyt [ jeden dzień to zdecydowanie zbyt mało ] . Co do biura, Troszke mnie zastanawia to całe biuro, bo na pytanie co tam jest w tej Dolinie odpowiedz padła, że ,,ŁADNIE” . O pogodę nawet nie pytałem, dlatego że byliśmy tam w pierwszy dzień przed udaniem się pod Kazbek, to włascicielka powiedziała, że nie wie… Zapytałem więc, jaka ma być pogoda na nabliższe dni, odpowieć była taka sama. Ja jej się nie dziwię, dziewczyna prowadzi biuro górskie, a nie stację meterogiczną:) Pomogli nam jednak w załatwieniu noclegów i zarezerwowaniu taxi, wskazali miejsce gdzie dobrze zjeść. Nie chcę wiec robić babce jakiejś antyreklamy, ale trzeba mieć jakiekolwiek pojęcie o górach, no i trochę w nie chodzić aby cos takiego prowadzić . Piszę tak bo spotkaliśmy Polaków we wsi, który byli w biurze i wynieśli z niego informacje, że właścicielka była przed dwoma dniami na szczycie Kazbegu… okazało się, że w ogóle nikt nie wyszedł, bo warunki na to nie pozwalały. Nie wiem o co tam chodzi, ale biuro jest i można tam iść .A co do taxi, to najlepszy przewodnik we wsi Stepancminda. Ja bym powiedział, że sołtysem powinien być nawet, to niezaprzeczalny autorytet wspinaczkowy w okolicy :). Dżaba, bo właśnie o nim tu mowa. To człowiek legenda Góral z krwi i kości,przewodnik wysokogórski, taksiarz, i Powód westchnień Kobiet w okolicy to wszystko = DŻABA. Dżaba to imię słyszałem z 1000 razy..

Do wioski Juta dowiózł nas nie kto inny jak …Dżaba bardzo ekstremalna trasą. Na miejscu nie było jakichś tam super szlakowskazów, ale coś tam było. Pogoda zapowiadała się w miarę, to idziemy do góry. No i jednak informacja z biura okazała się prawdziwa – było tam ładnie:) Dolina z olbrzymimi połoninami, rwąca rzeka, a w odali piekne strzeliste góry, co krok to bardziej dziko, ludzi sztuk 3 no i bezpańske psy zostały w wiosce, w sensie, że tylko kawałek z nami szły. Spacerowalismy spokojnie zachwycając się widokami. Trasy nie trzeba opisywać, bo scieżka bardzo mocno widoczna, a po siedemnaste to tam może każdy chodzić jak chce. Byliśmy zachwyceni trekingiem dlatego, że tam inaczej jak w Alpach, w których jak na razie chodzimy. Jak bym miał to porównac to Alpy sa duże ale Kaukaz jest olbrzymi i bardzo dziki. I tu nie chodzi mi o bezpańskie psy:):):) W Alpach jak się widzi krowy czy owce na szlaku to tam po 20 max 50 sztuk, a na Kaukazie wygląda to tak, jakby cała połonina sie przesuwała – po 1000 owiec i krów. Ogólnie ja byłem tym wszystkim zachwycony, może tam nie ma jeszcze składu i ładu, ale to własnie ma swój urok i tak powinno być.

Ludzie tak idą z techniką do przodu, że panele czy kafelki w schroniskach na prawie 4 tysiacach rozwalają cały system. Za chwilę, to bedą ludzie chodzić do schronisk, bo tam będzie spa. Ale jak komuś coś wytłumaczyć, jak najważniejsze to żeby się opłacało. Jeszcze dwa zdania i kończę, bo jakoś piszę już o wszystkim. Chce tylko jeszcze wspomnieć o naszych noclegach we wsi Kazbegi. Widać, że tam turystyka dopiero rusza i super, że tak się dzieje. Mieliśmy zakwaterowanie u prywatnych ludzi z bardzo spoko warunkami za 25 lari/noc ze śniadaniem. No i tu mi chodzi o to śniadanie. Kobieta zastawiła stół chyba wszystkim co miała w domu, do tego omlet z prawdziwego zdarzenia i nawet racuchów świeżych nasmażyła. Może nie było to najpiekniej podane na świecie, ale było pyszne! Jedzenie w Gruzji bardzo dobre, ale o tym może w kolejnym poście. Jute i okolice polecam jak najbardziej dla dużych i małych wędrowców.

 

Pozdrawiam

g