Gruzja – Kaukaz – Kazbek

Przygoda z Kałkazem zaczęła się juz na lotnisku w Warszawie.  Służba celna w Polsce nie śpi, przez co musieliśmy wyjąć z bagażu niezbędne nam butle z gazem, bo skąd człowiek prosty, ze wsi ma wiedzieć , że nie można na  pokład zabierać gazu. To, że nie mogliśmy zabrać potrzebnego nam ekwipunku ze sobą to jedno. Drugie –  co człowiek nieobyty na terminalu ma począć z potencjalnym środkiem wybuchowym. Zauważyłem braci górali wysokogórskich, dlatego że mieli buty grubo za kostkę. Podeszliśmy z przyjaznym powitaniem i zapytaniem, czy nie potrzebują gazu gratis na wyprawę. Odpowiedzieli, że do samolotu go nie zabiorą, ale dobrze go wykorzystają. Górale wysokogórscy okazali się Panami z trójmiejskich plaż.   Lampka od razu zapaliła mi się w głowie, bo jak ktoś czyta bloga to wie, że miałem spore przygody z nadmorskimi surferami na MB, a oni siedzieli koło nas w samolocie. Podeszliśmy dlatego, że towarzyszył mi kolega ze wsi, który też chętnie idzie pod górę i go to bawi. Dobra do rzeczy. Lądowanie w Gruzińskim Tbilisi 4:00. O transport do wioski Kazbegi nie musieliśmy sie martwić, bo okazało sie że surferzy z Trójmiasta mieli dwa wolne miejsca w Marszrutce. Tego zjawiskowego transportu musicie doświadczyć sami. Uwaga: Cena za 6 osób to 60 lari, a surferzy załatwili przez biuro za 80euro… Tu nie chodzi o sknerstwo, bo nam to było na rękę, ale ktoś kogoś dyma bez mydła. Po 30 minutowym rajdzie ulicami stolicy najdroższej, co nie znaczy najbardziej luksusowej marszrutki w kraju, dotarliśmy do targowiska Didube, aby wymienić pieniądze. Po 2,5 godzinnej  eskapadzie krętą, wyboistą i pełną zwierząt hodowlanych drogą, z kierowcą o niesamowitej fantazji prowadzenia pojazdu, dotarliśmy do wsi Stepancminde. Podróż należy uznać do udanych, z tym że ciągle się zastanawiamy, czym kierował się Gruzin podczas jazdy. To była niewątpliwie  pierwsza atrakcja turystyczna.

Na miejscu udaliśmy się do pobliskiego marketu w celu doprawiantowania się. Zaopatrzywszy sie w artykuły spożywcze oraz spragnieni rozsławionej na polskich blogach gruzińskiej lemoniady zakupiliśmy jej aż 2 litrowy zapas. Tuż za progiem owego marketu rzeczywistość zweryfikowała ów cudowny napój, który po pierwszym łyku okazał sie popłuczynami butelki po soku gruszkowym.

Pakując swój majdan na plecy skierowaliśmy się drogą w dół rzeki, a po przekroczeniu jej, góra nadała nam właściwy kierunek. Wędrując dobrze widocznym szlakiem  z krowami, osłami, końmi, psami, kotami i moimi ulubieńcami czyli Chińczykami docieramy po około godzinie do kościoła Cminda Sameba (Święta Trójca) na 2100m. Tam uświadomiłem sobie, a nie jestem przesądny, że spotkanie trójmiejskich surferow miało podwójne dno i tam właśnie  poczułem ciężar wspomnianych w poście o Mont Blanc plecaków przepakowanuch konserwami rybnymi marki Korsarz. I chodź cień Kazbeka motywował nas do maszerowania w górę, to nasze przepakowanie plecaki mocno ściągały nas w dół.  Decyzja była jednogłośna ,,PRZERWA!”.

W trakcie przygotowywania do konsumpcji zupy liofizowanej, przepakowalismy nasze plecaki, a zbędne kilogramy dobrze ukryliśmy w pobliskich krzakach. Po wyjściu z krzaków, polecamy skierować marsz mało widoczną i bardzo panoramiczną ścieżka na wprost Kazbeka. My popełniliśmy błąd wybierając dobrze widoczny, pozornie łagodny szlak, który okazał się dość wymagający. Po 1 godzinie docieramy do przełęczy Arsha 2940 m,  gdzie znajduje się kolejny punkt orientacyjny (kamienna kapliczka). Trawersujemy górę widoczną po lewej stronie i po około 30 minutach dochodzimy do miejsca biwakowego. W pierwszym tygodniu czerwca trawers ów jest nieprzyjemny, ponieważ brnie sie w śniegu po pewną cześć ciała, zwłaszcza popołudniu. Na polu biwakowym bez zbędnych słów przygotowujemy biwak. I znowu ku… te psy.  Na biwaku spotykamy Niemców, którzy ratują naszą baterię w telefonie, pożyczając nam kabel do ładowania, bo nasz został przypadkowo w krzakach. Uzupełniliśmy nasze zapasy wody, zjedliśmy kolację i pierwsza noc zakończyła się na 3100 – Sabertse.

 

CDN na dniach…

 

 

Pozdrawiam,

G.