Kazbek nieudany atak szczytowy

Cze,

dzisiaj bez wstępu bo weny niiii ma…

Po wystawieniu głowy poza namiot rano, dzień zapowiadał sie ładnie. Naszym celem było tylko dotarcie do stacji meteo na 3600 m. Noc spokojna, po za jednym faktem. Padło pytanie,, czy ja wpadam w hipotermię, czy śpiwór tak grzeje”? Po zdjęciu wszystkich ubrań, na pytanie nadal nie było odpowiedzi. Ciekawostką jest to że po nocy na 3600 pytanie było nadal aktualne. Trasa z miejsca biwakowego do stacji meteo jest bardzo dobrze widoczna. Podchodzimy do lodwca Gergeti, wchodząc idziemy lewą stroną. Myślę że w miesiącu czerwcu ścieżka jest założona przez przewodników. Po przekroczeniu paru szczelin wdrapujemy się do Best Campu , gdzie witają nas psy. W trakcie rozbijania namiotu atakuje nas tutejszy szeryf z okrzykiem – 10 lari za noc!!! Ogólnie odzywał sie tylko, jak ktoś nowy meldował się w campie, tym samym zawołaniem o pieniądze. Przeprowadzamy mały rekonesans topograficzny, lokalizujemy latrynę oraz położone na 3900 miejsce do aklimatyzacji a mianowicie biały krzyż, będący kapliczką gdzie składa się ostatnie swe prośby.

Znając warunki pogodowe na najbliższy czas wiedzieliśmy że musimy w nocy atakować, lub poczekać do piątku. Każdy portal pokazywał inaczej prognozy i zdrcydowalismy z kolegami z Trójmiasta, że atak zaczynamy o 1:00. Nie byliśmy dobrze zaaklimatyzowani a byliśmy świadomi, że tak łatwo to nie pójdzie, o ile w ogóle pójdzie. Atak zaczęło sie zgodnie z planem – o 1:00 wyruszyliśmy w górę.  Pierwsze godzina wszystko super, szło jak po maśle, ale druga godzina, jak dla mnie, to masakra. Brzuch ściskało w bólu, a w gardle ciagle zbierało na wymioty. Na 4 tysiącach powiedziałem stop bo na siłę to sie można zesrać, a nie atakować 5-tysiecznik. Zawsze trzeba jeszcze wrócić, a ja nie byłem pierwszy raz na 4 tysiącach i wiem z czym to sie je. Koledzy z Trójmiasta pomaszerowali do góry, a ja z kolegą do namiotu, oczywiście towarzyszyły nam wszechobecne psy . W namiocie cisza, mnie nadal sciskłao ale jakoś udało się zasnąć. Koło 8 rano wystawiłem głowę z namiotu i góra nie wyglądała na przyjazną, otoczona czarnimi chmurami. Pierwsza myśl, spoko że nie poszliśmy bo teraz tam bylibyśmy w du…, a myśl numer dwa to gdzie koledzy z Trójmiasta??? Rono czułem się dalej słabo i co chwila ganiałem za kamień. Koło godziny 11 zaczeliśmy się martwić tak na poważnie o chłopaków. Plan był taki, że się ubieramy i idziemy do góry do póki będzie widoczość. Po chwili nie było już takiej potrzeby, bo 4 głowy pojawiły się na horyzoncie i taka ulga w głowie, nie powiem, że łza się w oku zakreciła i nie tylko mnie. Chłopaki doszli do 4800 i dalej nie mieli widocznośći.

Wiedzieliśy, że w piątek mamy jeszcze okno i możemy zatakować ponownie, ale chyba spanikowałem i nalegałem, aby zacząć schodzić do wioski. Panika jak panika, ale nie czułem się na siłach aby tam zostać. Spakowaliśmy manatki i do dołu, 5 godzin zajeło nam zejście do wioski. Na 3500 podczas przerwy zaobserwowaliśmy grópę idącą do góry mocnym krokiem. Po krótkiej obserwacji stwierdziliśmy, że to rodacy i obstawialiśmy, ze pierwszy z nich to przewodnik, bo napierał mocno, a 10 chłopa za nim. Po 15 min z rozmowy wyszło, ze byli panowie na Elbrusie i mają 3 dni, to pomyśleli, że i Kazbeka zrobią. No i o tym jak go zrobili napiszę jeszcze w poście, który bedzie kończył opis przygody w Gruzji.

Podczas schodzenia spotkaliśmy jeszcze polskich strażaków, a raczej 3 panów, wyglądających jak OSP. Dziwne było to, że jeden mówił po niemiecku, i miał na nogach buty do narciarstwa turowego, porządnej firmy, wyglądające na nowe. Okazało się,  że to ratownicy, którzy szli na pomoc, ale nie wiem komu i gdzie. Po ich wyglądzie i oddechu stwierdziliśmy, że za chwilę to ich trzeba będzie ratować. Może nie byli super przygotowani i wysportowani, ale szli na pomoc i dawali z siebie wszystko. Dużo czytałem przed wyjazdem do Gruzji i w większości pisza, że nie ma ratownictwa górskiego, no i ja się z tym nie zgodzę. Może nie byli to przwodnicy IVBV, ale szli z pomocą i widać, że startuje tam dopiero takie  coś jak ratownictwo górskie.

Mała porada, gdy już dotrzecie do klasztoru Cminda Sameba, w dalszą drogę do wioski radzę się wybrać autem, ponieważ jest bardzo nieprzyjemna z powodu owych aut ,które kursują tam i z powrotem podnosząc tumany kurzu, my tego nie zrobiliśmy.

Strasznie ciężko mi się pisze tego posta dlatego, że od czerwca troszkę już czasu mineło. Wylot mieliśmy w niedziele, tak więc całe 3 dni przed nami. Zdecydowaliśmy się wybrać w czwartek do przepiękniej Doliny Juta ,a piątek w kierunku Osetii do malowniczej, rozleglej doliny Truso ze znajdującymi się tam złożami wód mineralnych , ale o tym wszystki w kolejnym poście za 4 miesiąceJ no nieee, żrtuję z tymi miesiacami, postaram się coś naskrobać na dniach.

 

Pozdrawiamm

g

Gruzja – Kaukaz – Kazbek

Przygoda z Kałkazem zaczęła się juz na lotnisku w Warszawie.  Służba celna w Polsce nie śpi, przez co musieliśmy wyjąć z bagażu niezbędne nam butle z gazem, bo skąd człowiek prosty, ze wsi ma wiedzieć , że nie można na  pokład zabierać gazu. To, że nie mogliśmy zabrać potrzebnego nam ekwipunku ze sobą to jedno. Drugie –  co człowiek nieobyty na terminalu ma począć z potencjalnym środkiem wybuchowym. Zauważyłem braci górali wysokogórskich, dlatego że mieli buty grubo za kostkę. Podeszliśmy z przyjaznym powitaniem i zapytaniem, czy nie potrzebują gazu gratis na wyprawę. Odpowiedzieli, że do samolotu go nie zabiorą, ale dobrze go wykorzystają. Górale wysokogórscy okazali się Panami z trójmiejskich plaż.   Lampka od razu zapaliła mi się w głowie, bo jak ktoś czyta bloga to wie, że miałem spore przygody z nadmorskimi surferami na MB, a oni siedzieli koło nas w samolocie. Podeszliśmy dlatego, że towarzyszył mi kolega ze wsi, który też chętnie idzie pod górę i go to bawi. Dobra do rzeczy. Lądowanie w Gruzińskim Tbilisi 4:00. O transport do wioski Kazbegi nie musieliśmy sie martwić, bo okazało sie że surferzy z Trójmiasta mieli dwa wolne miejsca w Marszrutce. Tego zjawiskowego transportu musicie doświadczyć sami. Uwaga: Cena za 6 osób to 60 lari, a surferzy załatwili przez biuro za 80euro… Tu nie chodzi o sknerstwo, bo nam to było na rękę, ale ktoś kogoś dyma bez mydła. Po 30 minutowym rajdzie ulicami stolicy najdroższej, co nie znaczy najbardziej luksusowej marszrutki w kraju, dotarliśmy do targowiska Didube, aby wymienić pieniądze. Po 2,5 godzinnej  eskapadzie krętą, wyboistą i pełną zwierząt hodowlanych drogą, z kierowcą o niesamowitej fantazji prowadzenia pojazdu, dotarliśmy do wsi Stepancminde. Podróż należy uznać do udanych, z tym że ciągle się zastanawiamy, czym kierował się Gruzin podczas jazdy. To była niewątpliwie  pierwsza atrakcja turystyczna.

Na miejscu udaliśmy się do pobliskiego marketu w celu doprawiantowania się. Zaopatrzywszy sie w artykuły spożywcze oraz spragnieni rozsławionej na polskich blogach gruzińskiej lemoniady zakupiliśmy jej aż 2 litrowy zapas. Tuż za progiem owego marketu rzeczywistość zweryfikowała ów cudowny napój, który po pierwszym łyku okazał sie popłuczynami butelki po soku gruszkowym.

Pakując swój majdan na plecy skierowaliśmy się drogą w dół rzeki, a po przekroczeniu jej, góra nadała nam właściwy kierunek. Wędrując dobrze widocznym szlakiem  z krowami, osłami, końmi, psami, kotami i moimi ulubieńcami czyli Chińczykami docieramy po około godzinie do kościoła Cminda Sameba (Święta Trójca) na 2100m. Tam uświadomiłem sobie, a nie jestem przesądny, że spotkanie trójmiejskich surferow miało podwójne dno i tam właśnie  poczułem ciężar wspomnianych w poście o Mont Blanc plecaków przepakowanuch konserwami rybnymi marki Korsarz. I chodź cień Kazbeka motywował nas do maszerowania w górę, to nasze przepakowanie plecaki mocno ściągały nas w dół.  Decyzja była jednogłośna ,,PRZERWA!”.

W trakcie przygotowywania do konsumpcji zupy liofizowanej, przepakowalismy nasze plecaki, a zbędne kilogramy dobrze ukryliśmy w pobliskich krzakach. Po wyjściu z krzaków, polecamy skierować marsz mało widoczną i bardzo panoramiczną ścieżka na wprost Kazbeka. My popełniliśmy błąd wybierając dobrze widoczny, pozornie łagodny szlak, który okazał się dość wymagający. Po 1 godzinie docieramy do przełęczy Arsha 2940 m,  gdzie znajduje się kolejny punkt orientacyjny (kamienna kapliczka). Trawersujemy górę widoczną po lewej stronie i po około 30 minutach dochodzimy do miejsca biwakowego. W pierwszym tygodniu czerwca trawers ów jest nieprzyjemny, ponieważ brnie sie w śniegu po pewną cześć ciała, zwłaszcza popołudniu. Na polu biwakowym bez zbędnych słów przygotowujemy biwak. I znowu ku… te psy.  Na biwaku spotykamy Niemców, którzy ratują naszą baterię w telefonie, pożyczając nam kabel do ładowania, bo nasz został przypadkowo w krzakach. Uzupełniliśmy nasze zapasy wody, zjedliśmy kolację i pierwsza noc zakończyła się na 3100 – Sabertse.

 

CDN na dniach…

 

 

Pozdrawiam,

G.

Ski Touren w kierunku Titlis

 

cze,

narty tourowe normalnie z użytkowania to czerwone powinne być, bo co weekend gdzieś ostro łażę, ale czerwone nie są, bo co chwilę inny model butów, nart czy zapięć. Wcale to nie wynika z mojej umjejętnośći jazdy na nartach, bo ona na razie żadna, ale ze skompletowania odpowiedniego sprzętu do stopnia takiego, że w końcu zacznę zganiać wszystkie błędy na siebie, a nie na niczemu winny sprzęt. Sporo tego już przetestowałem i napiszę coś więcej o sprzęcie po sezonie, a na razie testuję dalej;)

Titlis 3’238 m. Jak ktoś czyta moje wypociny  to wie, że taka góra jest, a jak ktoś jeszcze nie czytał to pewnie szansa jest.

Byłem na tym szczycie już kilka razy, ale zawsze zaczynałem jakoś dziwnie, bo to albo z Trübsee 1’800 m , albo Stand 2’428 m o różnych porach roku. Pogoda może być jedyną przeszkodą żeby tam nie wejść. Dziury w lodowcu zasypane śniegiem, dzień coraz dłuższy to pomyślałem, że spróbuję z samego dołu. o 4:00 pobudka i o 5:00 zacząłem marsz z Engelbergu. Nie wiem gdzie parkować auto gratis w tej wsi i dlatego zaparkowałem koło kolejki, z jedyne 5fr i rozpocząłem pierwszy zaplanowany etap Engelberg 1’050 m – Trübsee 1’800 m. Start z prawej strony stacji kolejki, wchodzimy na stok i do góry tak najłatwiej to wytłumaczyć. Byłem tak strasznie zmotywowany i napalony na to przejście, ale zacząłem bardzo powolnym i równym krokiem, bo wiedziałem, że długa droga przede mną. Po 2 godzinach spokojnego marszu czas na śniadanie i stało się tak, że słonce zaczęło mnie witać na  Trübsee 1’800 m i zakończyłem etap pierwszy. Etap numer dwa Trübsee 1’800 m – Stand 2’428 m i tam w już wisiał nade mną duży znak zapytania, bo poranna motywacja zmalała i siły też, ale to chyba Mi się lekko mózg zawiesił bo po 2 godzinach stałem na Stand dalej z naładowanymi bateriami. Etap trzy  Stand 2’428 m – Stotsig Egg 3’000 m. Ta trasa  prowadzi kuluarem, który przy dużym opadzie jest jedymym stokiem czarnym w kurorce Engelberg\Titlis. Po 15 minutach uswiadomiłem sobie, że mózg się nie zawiesił bo czułem, że nie mam sił i wiekszość czasu w kuluarze spędzam oparty na kijach. Nie wiem jak i  nie wiem skąd miałem na to siłę, ale wiem, że podskoczyłem wyżej siebie i po 2 godzinach na  Stotsig Egg 3’000. Podskoczyć wyżej siebie w sensie, że zrobić coś wiecej, na co Cię stać. Sam się musiałem motywować i powiem wam, że nawet to funkcjonowało, a łopatki i bicepsy to mnie tak w życiu nie bolały. Na  Stotsig Egg długa przerwa i etap 4 czyli ostatnie 200 pare metrów. Nie miałem siły i ciśnienia wchodzić na szczyt, ale zapiąłem narty i zoabczyłem, że po lewej stronie jest spoko szczyt jakieś 100 m nizszy jak Titlis. Nie mogę znaleźć nazwy, ale zegarek pokazywał mi 3’125 m. Długo nie myślałem i w tył wzrot. 20 min trawers i 100 metrów do góry i w koscu mogłem zacząć szuszyć foki;) Trasa na szczyt prowadzi w 90% na koło stoków, inaczej się da, ale na oko Ogrodnika to chyba teren niebezpieczny i co roku ktos tam ginie w lawinie, bo sobie jechał jak chciał… Byłem strasznie szczęśliwy, bo sporo swieżego sniegu było i wiedziałem, że poszaleję bo po to tam wylazłem. Zapiąłem narty i zonk, nogi jak z waty, ból ogromny i frajda się skończyła. Spokojnie musiałem zjechać stokiem do Engelbergu. Dostałem po dupie no i z tym skakaniem wyżej siebie to chyba się nie zawsze opłaca. Ogólnie dzień bardzo udany, który mi pokazał jak bardzo zaniedbałem swoją kondycję i jak dużo muszę pracować przed czerwcowym Kaukazem.

 

Skitour – Rütistein 2’025 m

cZe,

piszę, bo tak mi szybko dzisiaj poszło, a że mnie troszkę jeszcze adrenalina 3ma to i może będzie dobry post. Tak na świeżo, na pewno będzie dobry post;) Motywacja wraca coraz bardziej. To chyba dlatego że kondycja coraz lepsza, albo jakieś mniejsze cele sobie stawiam. Skitoury mają wielki plus, że zjazd trwa zazwyczaj szybko i odpada czas stawiania kroków do dołu, a czas stawiania kroków do góry jest krótszy dlatego, że kroki są dużo wieksze, jak w butach/rakietach śnieżnych. To moja teoria, może to Mi się tyko wydaję, ale w każdym bądź razie, jakoś gładko to idzie na nartach. Moje narty to model wojenny . Dzisiejsza technologia to narty z badzo lekkimi wiązaniami TLT, nazywanymi zazwyczaj ,,Dynafit”, (Tour Light Tech) uwaga 1! które ważą 600 gram- oba wiązania. Do tego narty z carbonu i pewnie z 2kg będzie to wszystko razem ważyło, tak więc to musi iśc jak po maśle,  innej opcji nie ma, ale o tym post kiedys też będzie, bo jak na razie to poluję na sprzęt i używam starszego, a jak na razie działa. Piszę coś o wyjściu, bo nie będę ściemniał o sprzęcie wojennym.

W planach był Drusberg 2’282 m, ale w praniu wyszło, że znalazłem się na Rütistein 2’o25m. Te dwie góry to sąsiadki, ale na nartach to nawet Ueli Steck nie jest w stanie z jedniej na drugą przejść:) Oba szczyty leżą w kantonie Szchwyz. Najpostsza opcja na start (uwaga nr. 3), to darmowy parking koło kolejki linowej na Hoch Ybrig. Polecam parkować na samym końcu parkingu dlatego, że tam się zaczyna start. Kolejka  Hoch Ybrig, a wieś się zwie Weglosen 1’092 m i na chłopski rozum, to mogę wytłumaczyć jak najłatwiej znaleźć parking. Dojeżdzamy do wsi Wegloen i jak się droga skończy, to zostawiamy auto;) Tam jest napisane, że parking darmowy tylko dla ludzi, którzy korzystaja z kolejki. Ja np. pamiętam, że kiedyś z niej korzystałem, a byłem nie swoim autem:) tak więc zdecydowałem, że mam dzień zaległy na parkingu. Dalej piszę pierdoły, ale jak post ma być chyba, może, albo co najmniej fajny, to nie może mieć dwóch zdań CHYBA…

Startujemy stokiem, ale po 400 m schodzimy na lewo i kierujemy się na Druesberghütte (schronisko). Trasa prowadzi głównie drogą i zgubić się tam nie można. Od schroniska ruszamy na prawo, tak jak wskazuję niebieski szlakowskaz. Po 30 min pierwszy znak zapytania – prawo czy lewo, ja zdecydowałem, że zrobię pauzę, ale byłem bardziej przekonany do strony lewej, bo ktoś tam polazł. Na prawo wygladało to bardziej poważnie. Ostatnie moje wyjścia to jedna wielka pauza, w sensie, że jak dochodziłem do szczytu, to już nic do jedziena nie miałem, a biorę sporo. Ale teraz to jem jeszcze przy pisaniu tego posta. Nie wiem czy w to uwierzą moi przyjeciele, ale nawet czekolada jest nieruszona w plecaku fakt, że ma 85% cacao, ale na diecie jestem:) Pauza trwała 5 min, dlatego, że byłem jakoś dziwinie podjarany, że jestem tam gdzie jestem i robię to co robię! Ludzi tylko sztuk 2 i to znaczniej wyżej, sporo świeżego śniegu i ten spokój, którego nie potrafię wam opisać. Takie sytuacje ładują mi tak strasznie baterie, że klękajcie narody…:) to tak, jak byś dostał pierwszego lizaka w życiu. Może to wbrew wszystkiemu iśc pod góre i ładować baterie, ale na kanapie nie potrafię. Dobra wiem, poszedłem w lewo jak 2sztuki, które cały czas widziałem. Trasa dość wydeptana, tak więc nie musiałem się skupiać gdzie iść, ale to nie jakaś wielka góra i można tam iść na zdrowy rozum. Po godzinie wszedłem na grań szczytową i odsłoniła się druga strona medalu, ale to już na zdjęciach. Na grani słońce tak dawało, że aż miło. Na szczycie 2 sztuki, które widziałem cały czas przede mną, szykowaly się do zjazdu i po chwili zostałem sam. Nie wiem, czy mnie słońce za mocno przegrzało, czy się  woda zagotowała w akumulatorach, ale cieszyłem się jak małe dziecko. Wpisałęm się w księgę gości.  Oczywiście napisałem, że pozdrowienia od Polsków i adres bloga, któego właśnie piszę. Z takich największych ciekawostek na szczycie, to naostrzyłem Szwajcara ołowek. Niech mają chociaż raz profesjonalnie naostrzony:)

Zjazd mega spoko, bo sporo swieżego sniegu i chyba pomału zaczynam łapać o co cho… Jeden fikołek, ale to przeż własna głupotę, a tak to zabawa na 102. Czas wyjścia od parkingu na szczyt 2:20, ale kroku nie zwalniałem. Jak ktoś chce iśc na Druzberg, to w tym miejscu co robiłem pauze  – na prawo:):):)

Polecam dla początkujących skitourowców i na rakietach też tam musi być spoko, zresztą sami oceńcie po zdjeciach kropka.

 

 

Pozdrawiam

g

Tourenski Bonistock 2’170

czE,

śniegu napadało to trzeba korzystać. Nie czuję się mocno na skiturach, dlatego chodzę zazwyczaj tam gdzie jest opcja zjechania po ubitym śniegu. Plan na Bonistock był już dawno, a narodził się jak szlifowałem swoje umiejętności narciarskie na Melchsee Frutt.

Prognozy super, to kierunek  Stöckalp 1’075 m. Ludzie jechali ze mną, ale oni wybrali sanki i bardzo byli zadowoleni z tras saneczkowych. Karnet dniowy 37franoli+wypożyczenie sanek 18franoli i zabawa jak szlag na cały dzień.

Startowałem przy wyciagu krzesełkowym, jakieś 13m i po prawej wchodzimy w las, a tam wszystko wiadome;)  Wiadomo tyle, o ile ma się troszkę orjętacji, gdzie szczyt. U mnie to słabo wygląda, ale jak na razie moje intuicja mnie nie zawodzi. Pierwszy etap w większości na stoku saneczkowym. Bettenalp 1’770 i orczyk na Bonistock omijamy prawą stroną. Tam się zaczyna bardzo panoramiczna trasa na szczyt. Panoramiczna jak panoramiczna, ale nie było tam ludzi i taki spokój, że się do śniegu usmiechałem. Całe wyjście zajęło mi z 4 godziny. Bardzo fajna tura, którą  polecam ludziom zaczynającym ze skitourami.

Mam też 3 zdjęcia z telefonu, bo jestem trochę leniwy i nie zabieram aparatu.

 

Pozdrawiam

g.

Skitour Sattel Hochstuckli

cze,

chodzę, ruszam się, a nawet zjeżdzam tylko czasu brak na pisanie. A  może nie do końca to tak tego czasu brak, ale kolegę mam, którego już się prawie pozbyłem, a na imię ma leń, znacie może goscia:) Przez kolegowanie z tym gościem staciłem super wypracowaną kondycję, nad którą muszę dalej pracować, ale motywacja powróciła i już nie mogę sie doczekać kolejnego weekendu. Ogólne wszystko po staremu w Szwajcarii dalej ludzie zarabiaja tyle pieniędzy, że nie mają czasu kiedy ich wydać, dlatego że rzadko do Polski jeżdżą, a w Szwajcarii to za drogo… to tyle o Szwajcarii, ale bedzie post na dniach z zakładce ,,Szwajcaria w moich snach”

Duży opad śniegu na poczatku roku pozwala na narty skiturowe. Jak ktoś czyta bloga to wie, że w tamtym roku jakieś dwie tury były i o skiturach wiem narazie tyle, ze foki naklejam i do góry. Byłem na stoku dwa razy, ale jakoś mnie to już nie bawi. Narciarz jestem za dychę jak narazie, ale dlaczego jest tak, że jak coraz bardziej lepiej mi idzie to bardziej mnie to nudzi… Może jak opanuję skitury to też tak bedzie, póki co bawi mnie to jak szlag.

Hochstuckli to góra mierząca 1’566 m, a Sattel leży na 7’71 m tak po obliczeniach wyszło mi że z 800 m przewyższenia muszę zrobic. Parking przy kolejce linowej bardzo duży i uwaga teraz -,,darmowy”. START to koncówka parkingu, przechodzimy mostek i na lewo. Nie ma problemu ze znalezieniem trasy, tam ludzie chodzą nałogowo bo fajnie, nisko i szybko, z super panoramą. Jako pierwszy cel obieramy Mostelberg 1’191 łatwo rozpoznać to mniejsce, bo tam właśnie dojeżdża kolejka linowa:) od kolejki linowej do dołu w kierunku Herrenboden 1’181 m, a następnie prawo zwrot i na Mostelegg 1’297 m i tam granią na szczyt. Z grani mega widoki na dużą i mała Mythen. Z Mostelberg 1’191 m są 3 albo nawet 4 trasy tak na moje oko. Idziesz jak Ci pasuje, bo góra na wyciagniecie dłoni. Zjazd trwał szybko i bezboleśnie. Do Mostelberg pomiędzy trasami narciarskimi, a do doliny lepiej się trzymać prawej strony niebieskiej trasy bo można w gęstym lesie wylądować:)  Jak na początkujacego skiturowca, to lepiej nie widzę. Jakieś 3 h zajeło mi wyjście. Polecam Sattel-Hochstuckli też dla poczatkujących narciarzy lub saneczkarzy. Ceny spoko i jest z czego zjechać. No i jak dla mnie to koło domu bo z Affoltern am Albis to 30 min.

CDN skiturowej przygody…

 

Pozdrawiam

G.

5-Seen-Wanderung (Pizol)

 

Cze,

po tak długiej przerwie nie mam problemu z rozpoczęciem postu, bo jak ktoś czyta to ostatnie posty zaczynały się od zdań ,,ostatnio pisałem”, a dziś mogę napisać że, ostatnio długo nie pisałem więc piszę. Głownie do napisania zmotywował mnie WordPress.com bo napisał do mnie, że coś nie piszę. Ogólnie zero motywacji na jakiekolwiek wyjście, wspinanie, ale napalony jestem na narty skiturowe, szkoda tylko, że śniegu bardzo mało spadło i jeszcze bardzo się nie da. Ogólnie pogoda spoko, ale jak się nie ma motywacji, to wszędzie daleko:) Udało Mi się zrobić dwie bardzo panoramiczne wędrówki w kantonie Glarus. 5-Seen-Wanderung (wędrówka do okoła 5 jezior). To bardzo słynna trasa, nie należy do najłatwiejszych i najkrótszych , ale na pewno do jednej z najpiękniejszych w moim wydaniu. W temacie Pizol, albo jak kto woli Piz Sol 2’844 m to najwyższy szczyt w tamtych regionach i fajnie byłoby kiedyś na niego się wdrapać. Ale jak się wydrapię, to naskrobię.

Wędrówkę do okoła 5 jezior zaczynamy najlepiej spod schroniska Pizolhütte 2’227 m, do której dotrzemy kolejką i wyciągiem krzesełkowym. Kolejka rusza z Wangs. Bardzo dobre rozwiązanie w szczególności jesienią, gdy dni krótkie.  Nie będę pisał w którą stronę po wyjściu z kolejki, bo tam wszystko bardzo ładnie opisane i nie da się zabłądzić. 5godz musimy liczyć spokojnym spacerem. Jak najbardziej polecam i kończę posta, bo jakoś słabo Mi to idzie..

.

pozdrawiam

g.

Leukerbad 1’401 m – Via Ferrata

 

cze 

i już jak zwykle piszę, że będę pisał zaległy post i że czasu mało też napiszę. Czas wakacji był i ja zazwyczaj wakacje spędzam w rodzinnym domu lub okolicach. Zazwyczaj, bo tym razem wybrałem się na Kaszuby. A tam wesele było no i musiałem pomagać trochę w przygotowaniach, a pomagałem dlatego, że to moje wesele było😉 o zareczynach pisałem, to teraz dwa słowo o weselu ,,ODBYŁO SIĘ”.

 Ooo i dalej będę pisał, że pisałem, że będę pisał. W ostatnim, albo przed ostatnim poście pisałem , że coś napiszę o najwiekszej ferracie w Alpach Szwajcarskich jak przejdę…no i przeszedłem tak więc piszę. Postaram się juz nie pisać, że pisałem, że będę pisał;) a tak jeszcze na marginesie to jak bym nie pisał, że pisałem to bym nie miał o czym pisać, a tu zobaczcie jak Mi dobrze idzie🙂

Wieś Leukerbad leży sobie w kantonie Wallis i słynie sobie:) z najwyżej położonych źródeł termalnych w Europie no i sobie:) jest tam jeszcze Via Feratta najwiksza, najbardziej ekstremalna i w ogóle jak to w małej Szwajcari wszystko jest naj naj naj, to ona też taka właśnie jest. Towarzyszył mi we wspinaczce kolega Wojciech, który napalony jest na góry, jak szczerbaty na suchary. Chłopak się naczytał u jakiejś dziewczyny na blogu, która łazi po feratach  i srał żarem już 200km od  Leukerbad. Nie umieszczam linka bloga rodaczki która łazi w Alpach Szwajcarskich, dlatego że sory batoty, ale dziewczyna leje wode trochę.Nie będę dawał przykładów, ale na życzenia dam jak kto chce i to nie jeden. 

To co, parkujemy auto przy kolejce linowej Gemmi no i szlakiem w kierunku Gemmi, inna opcja to kolejką na Gemmi i schodzimy do ferraty. Od kolejki do startu najwiekszej ferraty w Alpach Szwajcarskich to 40min dobrego marszu. Nie można przegapić startu, jest bardzo dobrze oznakowany. Trawers do pierwszej większej drabiny to 30 min jeszcze. Ferrata jak ferrata,zapinasz karabinki i idziesz. Wszystko na scianie jak w szwajcarskim zegarku i nawet odcinki  nowe powstały w tym roku. Wszystko tam chyba jest co można zdziać, jeśli chodzi o przygotowanie ferraty. Drabin, z tego co wyczytałem 200m. Ja się zgubiłem w liczeniu metrów już na drugim, byłem raczej skoncetrowany gdzie tu parę Szwajcarów wyprzedzę. Po 30 min dochodzi się do łączki, z której można zejść do wioski lub dalej w górę, aż na Daubenhorn 2’942 m. Tam oni robili pauze, a ja pobiegłem napalony (jak kolega 200km przed Leukerbad) dalej. Po 3 godzinach mocnej wspinaczki zobaczyłem cel i zdecydowałem, że będzie przerwa na marchewke. Wypatrywałem Wojciecha, bo po obserwacji wiedziałem, że wszedł na drugi etap ferraty i to mnie najbardziej martwiło. Sam czułem ogromy respekt do tej sciany, a Wojciech nie miał najlepszego dnia, co zauważyłem podczas piwrwszego podejsćia pod ścianę. Po przerwie ostro w górę i po godzinie bardzo zadowolony  znalazłem się na szczycie. Po godzinie oczekiwania zacząłem się mega martwić, ale za jakiś czas wyłonił się szary kask i pełna radość powróciła. Wybraliśmy się razem na wyprawę, ale musiałem iść szybciej, bo nie potrafię się skupić jak ktoś podniecony wyprawą na starcie i jeszcze mówi o tym. Dla znajomych napiszę tak: Jak gadam na wyprawie to spoko light, a jak nie gadam, to pozwólcie mi się skupić bo czuję, że sytacja wymaga takiego stanu. Doobra już nie pieprzę farmazonów. 

Ferrata 5+ drabiny, jaskinie,super trawersy, mega most z dwóch lin i wiele innych żelaznych atrakcji i drewnianych też. Masz dużo siły w rękach, to warto tam wejść!!!

Nie polecam poczatkującym, ludziom, którzy chodzą na spacery w góry też nie. Często, gęsto chodzę i powiem, że dała mi tak ściana w kość i uświadomiłem sobie, że jakis tam strach mam w sobie jeszcze. Jak najbardziej polecam, wrażenia niezapomniane, ale zastanów się dwa razy przed zaczęciem drugiego etapu

Pozdrawiam

g

Weissmies 4’023 m

się nie witam bo pisałem dzisiaj,

wiem, że to głupie, ale musze tak zacząć. Pisałem dzisiaj;) o pięknej i wymagajacej żelaznej drodzę, którą zrobilismy w sobote. Jak ktoś bystry, to zauważył w poprzednim poście ostatnie zdjęcie i jego opis, że bylismy na campingu (tak po Szwajcarsku napiszę) i byliśmy nie przed ferattą, ale po niej, dlatego, że zapowiadali na niedziele dalej super pogode. Od razu napiszę parę zdań o kampingu, bo warto o nim wiedzieć! Kamping nazywa się Camping Schönblick (http://www.campingschweiz.ch/) na język polski Schönblick-Piękny widok.

Jak kamping to namiot, ale też i przyczepy kampingowe, które oferuje właścicielka imprezy. Noc w takiej przyczepie to 60franoli i 3 osoby sobie śpą iwygodnie, ale 6 sie też zmieści. Może to nie Hotel ****gwiazdkowy w Zermatt:), ale warunki spoko no i jeszcze to! Dostajesz BURGERPASS, czyli talon na Hamburgery:) a tak poważnie, to bilet na wszystkie kolejki w okolicy. Działa ten bilet cały dzień. Jak ktoś planuję coś z kolejki zrobić, to opcja spoko bo kolejka gratis. Dla nas to było bardzo na rękę, bo Weissmeis planowaliśmy z kolejki zrobić. Sobotni wieczór poswięcony na odpoczynek z pieknymi widokami, piwem bezalkoholowym i nawet chipsy były. Mega klimatycznie tam!!!

Rano pobudka o 6:00 i pierwszą kolejką o 7:30 do góry na Hohsaas 3’145 m. Pobudka o 6:00 dlatego, że ja na spokojnie jeszcze piekarnię musiałem odwiedzić i zestaw śniadaniowy zamówić (kawa+SaasBaumnusTorte). Kolejka dała radę i w 30 min na Hohsaas, kawałek zejscia i o 8:30 stalismy w rakach na lodowcu Weissmies, spięci lina i gotowi do startu. Mocny start, bo jakaś aklimatyzacja bidna już była,ale wiadomo że na lodowcu nie poszalejesz, tylko pełna koncentracja gdzie stawiasz kolejny krok. Tylko 2 godziny i 30 minut zajęło nam maszerowanie na szczyt. Lodowiec jak lodowiec – biały ogólnie:), dziury niebieskie i wiszącę seraki. Nie nie chciałbym tam po południu pod nimi maszerować, dlatego na szczycie dwa zdjecia i gaz do dołu. Bardzo szybkie, a nawet za szybkie zejscie bo koło kolejki o 13 już gratulowalismy sobie zdobycia Weissmis 4’023 m. Pierwszy 4tysiaki kolegi i powiem, że cieszył jak małe dziecko:) Zjazd do wioski i kierunek Luzern bo niedziela była i Msza Święta, a przecie Dzień Swięty Święcić.

Bardzo udany weeken w Saas Grund szkoda, że weekend nie trwa 4 dni, ale może jakiś  Einstein wpadnie kiedyś  na to i uszcześliwi np. MNIE! Co Wy na to?

zdjęcia tylko z telefonu bo tak aparat przygotowałem, że karta w laptopie, a bateria pusta.

Pozdrawiam

g

Klettersteig Jägiknubel-Jägihorn 3’206 m

Witam,

wczoraj pisałem i dzisiaj też coś naskrobię. Po nie zdobytej dużej górze motywacia wciąż taka sama, a może z wyprawy na wyprawę troszeczkę wieksza. Pogada bardzo korzystna się zrobiła i ja teraz wykorzystam jak jak się tylko da, dlatege że przez nią bardzo słaba wiosna w górach, co widać też na blogu. Zaczynam dalszą przygodę z żelaznymi drogami i na sobotę zaplanowana był najdłusza żelazna droga w Szwajcarii, ale na starcie pani uprzedziła nas, że jeszcze zamknięta, bo opad był i prawdopodobnie za dwa tygodnie wystartuję, co mnie bardzo cieszy. Zmiana planu błyskawiczna. Przejazd spod najwiekszej żelaznej drogi, która jest położona w kantonie Wallis do Saas Grund. Nie piszę gdzie ta duża ferata jest itp, dlatego że nie będę miał co pisać jak uda mi się ją przejść. Napiszę tylko, że przejazd trwał 1h i znak Willkommen Saas Grund. Auto na parking za 4 franole i napiszę Wam – jak możecie za tak tanio zostawć auto w Saas Grund na dobę, to super oferta. Parking znajduje się przed kolejką Hohsaas. Czyli nie wjeżdzamy na główny parking kolejki, tylko parkujemy 100 metrów przed, po prawej stronie zaraz za sklepem wysokogórskim, a nastepnie wracamy 50 metrów do głownej ulicy i tam płacimy pani w sklepie InterSport 4franole. To informacja dla oszczędnych, a nie dla oszczędnych to koniecznie musicie wejsc do piekarni zaraz koło InterSport i sprobować Saas Baumnuss Torte!

Auto zaparkowane, tort pochłoniety w minutę, czas do kolejki, aby podjechać jak najbiżej ściany. Stacja nazywa się Kreutzboden 2’400 m, a bilet kosztuje w obie strony jedyne 32fr. Wysiadamy z kolejki i widzimy na wprost schronisko Waismisse, za schroniskiem Lagginhorn 4,010 m, po prawej Weismisse 4’023 m, a po lewej Jägihorn 3’206 m nasz cel, albo też Wasz kiedyś.

Czyli tak:) idziemy w lewo pod ścianę, można iść prosto do schroniska Weismisse i potem w lewo drogą pod ścianę, jest też od schroniska. Wedrówka pod ścianę dobrym tepem to 40 min, a złym to z godzinę trzeba liczyć. Dobrze patrzeć na znaki! Kierujemy się na Klettersteig i nie wedrować za niebieskim szlakiem, bo to trasa dla wspinaczy. W trasie dla wspinaczy ponad 400 haków i więcej nic nie piszę, bo nic nie wiem na ten temat;) Wyprawa z kolegą ze wsi polskiej, który się tak podjarał Alpami, że aż się boję jak to dalej będzię. Ważnę, że on się nie boi wysokości i zawzięty jak szlag, a jak szlag zawzięty to jakoś to będzie:) Dwa łyki pod ścianą i do góry. Sporo ludzi przed nami i sporo jeszcze za nami. Feratta wymagajaca lekko i trzeba ja szacować na 7 godzin i jeszcze 30 min oczywiście to z zejściem. Po za tym, że trzech starszych panów blokowało nam ostatni odcinek było mega. Ale ja rozumiem tych panów i idącego z nimi przewodnika. Przewodnik prawdopodobnie nie miał już miejsca w schronisku i zapewnił atrakcję klientom na ścianie, ale to chyba nie był najlepszy pomysł. Bardzo ciekawy most był sobie tez itp. itd. reszta bedzię na zdjęciach, a dzisiaj kończę to tak POLECAM! POLECAM! POLECAM!

Pozdrawiam

g